Ukryte terapie

Krótka recenzja książki. Z zasady nie czytam żadnych książek o medycynie czy dietetyce, nigdy też nie oglądam filmów na youtube. Wolę zdobywać wiedzę, że tak powiem, u źródła, czyli czytając konkretne, dotyczące interesującego mnie zagadnienia badania. Dla „Ukrytych terapii” zrobiłem wyjątek, gdyż (uwaga, nieudolna kryptoreklama) wszystkie one były opisane na moim forum i podejrzewałem plagiat. Bezzasadnie, książka jest oryginalna.

Najpierw słowo pochwały – oczywiście bardzo dobrze, że ktoś zwraca uwagę społeczeństwa na fakt istnienia metod alternatywnych. Fajnie, że to trafia pod strzechy. Całym sercem popieram dążenia do tego, żeby przeprowadzić więcej badań i włączyć do oficjalnej medycyny metody obecnie uznawane za „szamańskie”.

Nie mogę się jednak zdecydować, czy pan Zięba zrobił rzecz bardzo dobrą i chwalebną, czy może jest to trochę krecia robota. Ilość błędów jaką popełnił sprawia, że może zrazić do metod alternatywnych lekarzy i naukowców z „mainstreamu”. Może zniweczyć cały wysiłek wkładany przez osoby takie, jak pani Desmond, o której wspomnę jeszcze na koniec.

Pierwsza rzecz, witamina C. Tutaj autor popełnił klasyczny błąd – „cherry picking”, czyli wybieranie pasujących badań, z pominięciem tych które już nie do końca się zgadzają z przyjętą z góry tezą. W sumie ta uwaga pasuje do każdej z omawianych „terapii”. Przykładowo, istnieje co prawda badanie w którym witamina C nie zwiększała ryzyka kamieni nerkowych, ale drugie, przeprowadzone dużo dokładniej i na niemal pięciokrotnie większej grupie pacjentów, wykazało że stosując ten suplement podwajamy ryzyko tego schorzenia. W medycynie prawdę ustala się na podstawie niekiedy dziesiątek badań, bo pojedyncze mogą być zafałszowane, albo prowadzone w niewłaściwy sposób. Jeśli ktoś chce komuś sprzedać witaminę C, będzie krzyczał, że udowodniono jej nieszkodliwość, pokazując jakieś jedno badanie, ignorując wszystkie inne, w których ta szkodliwość została wykazana.

Trochę historii. Wszystko zaczęło się od badania z którego wynikało, że mężczyźni spożywający duże ilości witaminy C żyli statystycznie 6 lat dłużej. I to prawda. Ale jak to zwykle bywa, nie cała. Badanie nie dotyczyło zażywania suplementów, tylko ogólnego spożycia witaminy, w praktyce wynik należy interpretować nieco inaczej: „Mężczyźni, którzy jedli najwięcej warzyw i owoców żyli statystycznie 6 lat dłużej”. Można się teraz zastanawiać, czy to właśnie kwas askorbinowy był tą substancją, która przedłuża życie. Tu teoretycznie z pomocą mogłoby przyjść badanie z którego wynika, że mężczyźni mający najwyższe jej stężenie we krwi żyli najdłużej, ale znowu musimy odpowiedzieć sobie na pytanie – czy przypadkiem nie mylimy skutku z przyczyną, czy żyli dłużej dzięki tej substancji, czy też może dzięki zdrowej diecie, która przy okazji ją dostarczała? I dlaczego skupiać się tylko na tych badaniach, a nie na tym, w którym suplementacja kwasem askorbinowym zwiększyła ryzyko wylewu 2,5 razy?

W medycynie powinno się opierać na badaniach z udziałem placebo. Sprawdzono to, rezultat był łatwy do przewidzenia – witamina C nie przedłuża życia.

Dobiję jeszcze jeden gwóźdź do trumny – zebrano 14,641 mężczyzn, przez 8 lat podawano im witaminę C z witaminą E, samą witaminę C, samą witaminę E albo podwójne placebo. Jeśli 7000 osób przez 8 lat zażywa 500 mg witaminy C dziennie, to – jeśli ona działa – powinien być JAKIKOLWIEK efekt. Nie było absolutnie żadnego, ani dla jednej witaminy, ani dla drugiej, ani dla obu łącznie, nie licząc drobnych odchyłów wyjaśnialnych błędem statystycznym, typu 3% więcej zgonów na jakąś chorobę u osób biorących witaminę C albo 3% mniej na inną.

Link: http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2586922/

Mało? To może jeszcze to: http://ajcn.nutrition.org/content/80/5/1194

Tutaj przez 15 lat śledzono losy pacjentek z cukrzycą, sprawdzając, czy spożycie witamin ma wpływ na śmiertelność z powodu chorób serca. Witamina C z pożywienia nie miała żadnego wpływu. Ta z suplementów – owszem. Podwajała ryzyko śmierci, zarówno z powodu zawału, jak i wylewu.

Od Zięby słowem się nie dowiemy o tych badaniach, za to dowiemy się, gdzie u niego można kupić „specjalną” formę lewoskrętną, która niczym nie różni się od każdej innej będącej w aptece (wszystkie dostępne w handlu, a także wszystkie obecne w roślinach są takie same – w konfiguracji L, prawoskrętne).

Na 79 stronie jest wytłuszczonym drukiem napisane „nie ma nigdzie opisanego przypadku śmierci spowodowanej przedawkowaniem witaminy C”. Jest to oczywiście nieprawda, opis przypadku z roku 2008, czyli 6 lat przed wydaniem książki:

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/18714631/

Tu przypadek z 1984, gdzie zaledwie 2,5 grama podane dożylnie wystarczyło, by wywołać niewydolność nerek, z której pacjentka została z najwyższym trudem uratowana:

https://jamanetwork.com/journals/jama/article-abstract/394543

Od tego czasu opisano bardzo wiele takich przypadków, trzeba jednak pamiętać, że czym innym jest nagły zgon, a czym innym śmierć z powodu długofalowych powikłań. Do tej pory opisano chyba tylko jeden przypadek zgonu z powodu zatrucia dymem nikotynowym, nie można jednak twierdzić, że palenie papierosów jest bezpieczne. Człowiek piszący książkę z poradami medycznymi powinien przestrzegać przed długofalowymi skutkami, zamiast przekonywać swoich czytelników, że nic im nie grozi bo „nie było przypadków nagłego zatrucia”.

Testowano wielokrotnie dożylną witaminę C w chorobach nowotworowych, z reguły nie było żadnego efektu. Autor mógł o tym nie wiedzieć, bo próby kliniczne przeprowadzono po napisaniu książki, ale na bogów Olimpu, jak można wmawiać czytelnikom, że istnieje skuteczna terapia, skoro nie przeprowadzono żadnych prób klinicznych! Bo co, bo w probówce komórki obumierały? Jak się do probówki naleje kwasu siarkowego, też umrą.

Nie wolno opierać się na pojedynczych przypadkach, a tak właśnie zrobił Zięba w rozdziale o nowotworach. Przedstawia historię jakiejś jednej kobiety, u której zmiany się cofnęły. Statystycznie zmiany cofają się bez żadnego leczenia u jakiegoś odsetka chorych, na dodatek pacjenci stosujący witaminę C biorą też zazwyczaj cały stos różnych innych środków alternatywnych, nie ma możliwości by stwierdzić z całą pewnością, co tam zadziałało. Dlatego robi się próby kliniczne porównując duże grupy. Zięba powołuje się na wcześniejsze doniesienia Riordana, który pisał o pojedynczych pacjentach gdzie była jakaś poprawa, ale „zapomniał” napisać, że ten sam Riordan przeprowadził potem próby kliniczne, gdzie porównywał witaminę C w kontrolowanych warunkach i nawet jeden z jego pacjentów nie miał cofnięcia się czy chociażby zatrzymania postępu choroby:

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/20799507/

Ta publikacja ukazała się wiele lat przed publikacją książki, a powołuje się na badania jeszcze starsze.

Podsumowując, autor wybrał tylko te badania, które potwierdzają jego tezy, słowem nie zająknął się o tych, które im przeczą, pomimo tego, że te przeczące były prowadzone o wiele dokładniej, a niekiedy były nawet prowadzone przez tych samych naukowców, na których wcześniejsze opracowania Zięba się powołuje.

Strona 220, wytłuszczonym drukiem jest napisane „Wykazano, że suplementacja witaminą E pozwala na usunięcie złogów cholesterolowych z tętnic w czasie około 6 miesięcy”. To naprawdę sensacyjna wiadomość, tak sensacyjna, że warto zerknąć do źródła, na które Zięba się powołuje.

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/24394659/

Jeden pacjent z grupy 25 miał silną poprawę wyników. Jeden. Co gorsza, pacjenci dostali cały zestaw substancji i nie wiadomo, co tak naprawdę zadziałało.

Pytanie, jak należy rozumieć słowa „pozwala na usunięcie złogów”. Czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że wystarczy kupić od Zięby suplement, by pozbyć się miażdżycy, w końcu „udowodniono, że to pozwala pozbyć się złogów”. Jest to sprytny zabieg, gdyby Zięba napisał „witamina E usuwa złogi” to wtedy można by było zarzucić mu kłamstwo. Ale napisał „pozwala usuwać”. A że tylko u kilku procent pacjentów? I na dodatek nie jest to duża poprawa, bo złogi u tego jednego pacjenta nie zostały całkowicie usunięte, a tylko zmniejszone?

Jeśli, czytelniku, przejrzysz moje wpisy o nowotworach, zwrócisz uwagę na to, że nie powołuję się na badania na liniach komórkowych w probówkach. Z prostego powodu, takie badania są niemal nic nie warte. Robiąc to, wprowadzałbym czytelnika w błąd. Po pierwsze, stężenia jakie osiąga się w probówce są nawet tysiące razy wyższe niż te, które uzyskuje się podając lek pacjentowi. Po drugie, nie wiadomo, jak to wpłynie na ogólny przebieg choroby, co z tego, że jakaś witamina może hamować podział komórek, skoro równocześnie ułatwi ich penetrację do sąsiednich tkanek, ale przyspieszy rozwój naczyń krwionośnych zasilających guz?

Zięba wypisuje cały szereg badań w probówce, a potem pyta z przekąsem „no jak tam, jakiś lekarz proponował Wam witaminę E?” Nie proponował. Domestosa też nie proponował, a przecież domestos doskonale zabije komórki nowotworowe na szalce Petriego.

Nie mówię, że witamina E na pewno nie działa i nie wolno jej brać. Takie pokrzykiwania to poziom Zięby. Nie wolno mówić ani że „na pewno nie działa”, ani też „to na pewno skuteczny lek”. Pacjent powinien poznać wszystkie za i przeciw. Najlepsze, co do tej pory mamy, to badania na zwierzętach i owszem, myszy które otrzymały odpowiednią formę witaminy E (delta tokotrienol) żyły dłużej:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4165552/

Użyto tam dawek, które można określić jako „końskie”, odpowiednik 2000 mg dziennie u człowieka i o tym wypada pamiętać.

Rozdział dotyczący witaminy K2 był chyba najciekawszy – bo i najbliżej mu do „terapii”. Co prawda nie ukrytej, tylko po prostu bardzo świeżej, więc jest najzwyczajniej w świecie ciągle w fazie prób klinicznych, ale działającej. Z jedną tylko uwagą. Do tej pory nie istnieje z tego co wiem nawet jedno badanie, w którym forma MK7 miałaby udowodnione działanie, za to formy MK4 – jak najbardziej. Co prawda we wstępnym badaniu bardzo ładnie chroniła przed rakiem, ale kolejne już bardziej szczegółowe nie potwierdziły tych wyników. Niemniej jest silny związek między K2 a rakiem i póki co wszystko wskazuje na to, że suplementacja jest bardzo korzystna, na przykład powstrzymując rozwój raka jelita grubego. Oczywiście dotyczy to formy MK4. Tej samej, która w próbie klinicznej zmniejszyła ilość złamań ponad siedmiokrotnie w stosunku do placebo. (uwaga z późniejszych lat – udowodniono, że podczas badań klinicznych nad złamaniami dopuszczono się oszustwa).

Co więcej, jeśli porównamy dotychczas przeprowadzone badania nad MK4, MK7 i zwykła K1, okazuje się, że wszystkie działają mniej więcej identycznie. Delikatny, ledwo wykrywalny pozytywny wpływ:

https://naturalneleczenie.com.pl/2016/08/02/witamina-k2-forma-mk7-vs-forma-mk4/

A już z całą pewnością nie jest tak, jak na stronie 172 pisze Zięba, „dlaczego tyle osób jest skazanych na cierpienie wywołane osteoporozą? Teraz wiemy, że jest to efekt niedoboru witaminy K2”. Tu nie ma takiego czegoś jak w przypadku witaminy E, gdzie Zięba twierdzi „może usuwać miażdżycę” i ciężko go złapać za słówko, bo faktycznie może, co prawda tylko częściowo i tylko u jednej osoby na kilkadziesiąt, ale jednak może. Tu w końcu mamy czarno na białym twierdzenie, że osteoporoza jest wywołana niedoborem K2, że jej uzupełnienie jest super skutecznym lekarstwem. W linku wyżej przedstawiłem sporo badań, w których suplementacja K2 w dawkach niekiedy setki razy wyższych, niż mamy w diecie, w ogóle lub prawie w ogóle nie wpłynęła na postęp osteoporozy.

Śmieszne i straszne jednocześnie jest powoływanie się na to, że jest korelacja między witaminą K2 we krwi a ryzykiem śmierci z powodu chorób. Jest też korelacja między ilością piratów pływających po morzach a globalną temperaturą, czy to znaczy, że efekt cieplarniany może zostać zwalczony poprzez przywrócenie statków pływających pod banderą czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami? K2 jest obecna w zdrowych pokarmach, więc logiczne jest, że ludzie którzy mają jej więcej, będą zdrowsi. Jak nie raz pisałem, osoby z rakiem płuc mają żółte palce (od nikotyny), jest bardzo silna korelacja między żółtymi palcami a rakiem płuc. Ale jak można twierdzić, że malowanie palców tak, żeby nie były już żółte, będzie lekarstwem na raka?!

Jeszcze raz, bo powyższy akapit może wyglądać dość niezrozumiale: Zięba jako pośredni „dowód” na skuteczność K2 podaje badania, w których osoby z najwyższym stężeniem K2 we krwi najrzadziej chorowały na różne choroby i najdłużej żyły, a te z najniższym miały najgorsze zdrowie i żyły najkrócej. To jest podstawowy, wręcz szkolny błąd w ocenie badań, osoba która robi takie błędy powinna wrócić do szkoły, a już na pewno nie powinna pisać książek, na dodatek książek w tonie „ja wiem więcej, niż ci wszyscy naukowcy”. Identyczny błąd popełniają ludzie, którzy powołują się na badania, w których wysoki poziom witaminy C we krwi wiązał się z niskim ryzykiem chorób.

Osoby z niskim poziomem witaminy C nie jedzą warzyw i owoców, dlatego chorują na choroby cywilizacyjne. Osoby z niskim poziomem K2 nie jedzą fermentowanej, naturalnej żywności, tylko taką o wysokim stopniu przetworzenia. Co więcej, znajdujące się na 178 stronie zdanie „kiedy zwiększa się ilość K2 w naszej diecie, prawie perfekcyjnie, w takim samym stopniu, zmniejsza się ilość zgonów z powodu chorób serca… i odwrotnie” jest po prostu nieprawdziwe. W badaniach wysokie spożycie K2 wiązało się z niższym ryzykiem chorób serca, ale to było ryzyko niższe o 14%, zaś wysokie spożycie witaminy K1 sprawiało, że ryzyko było niższe o 21%:

https://www.pharmacytimes.com/view/high-vitamin-k-intake-associated-with-lower-cardiovascular-health-risks

Przy czym podkreślam, w dużej mierze wynikało to z tego, że te witaminy są obecne w zdrowych produktach.

W ogóle cały ten rozdział wygląda dość… śmiesznie. Całe strony rozlazłych wywodów, pełnych dziwnych nazw i trudnych słów, z których prześwieca „witamina K2 to najlepszy wynalazek od czasu krojonego chleba!”. A jak popatrzymy na wyniki prób klinicznych, gdzie podawali ją pacjentom, widać czarno na białym, że ona po prostu nie działa.

Jeśli, drodzy czytelnicy, macie czasem problem ze zdecydowaniem, czy autor piszący takie tasiemcowe, sprawiające bardzo „mądre” wrażenie wywody o działaniu organizmu ludzkiego wie, o czym pisze, ostatecznym testem zawsze jest próba kliniczna, gdzie zimnym okiem naukowca możemy ocenić, czy K2 na przykład zapobiega osteoporozie. Nie zapobiega. Te wywody Zięby były błędne i nie trzeba nawet ich rozumieć, żeby to wiedzieć. Nawet jakby Zięba napisał 4000 stron wykładów o tym, w jaki sposób K2 chroni kości, nie zmieni to w żaden sposób faktu, że jak ją podali pacjentom, to nie chroniła.

I to samo dotyczy całej książki, długotrwałe wywody, powoływanie się na jakieś dziwne badania, czytelnikowi bez wiedzy medycznej bardzo ciężko jest ocenić, czy ktoś taki zna się na medycynie, na biologii, wie, o czym pisze, czy po prostu gada od rzeczy. Jeśli będziecie mieć takie wątpliwości, wróćcie do rozdziału o K2, jeszcze raz przeczytajcie, jaką cudowną substancją miała być, na ile to tajemniczych sposobów miała nas ratować. A potem porównajcie to z wynikami prób klinicznych, gdzie sprawdzono, jaką naprawdę ma skuteczność.

Rozdział o jodzie… Nie wiem, musiałbym to chyba przeczytać jeszcze raz, czy mi się wydawało, czy pan Zięba udowadniał tam, że nie istnieje efekt Wolffa Chaikoffa? Ten sam który od dziesiątek lat jest wykorzystywany w medycynie jako terapia ratująca życie? Ten sam, który każdy lekarz obserwował swego czasu na własne oczy, bo był stosowany w leczeniu nadczynności tarczycy? To trochę jakby udowadniać, że kroplówka nie poprawia stanu zdrowia pacjentów. I na dodatek jako dowód na jego nieistnienie podał badanie, w którym zostało on wykazany?

Pomińmy to milczeniem, przejdźmy do samego jodu, bo to dość ciekawe zagadnienie. Faktycznie jest bardzo wiele doniesień i przesłanek świadczących o tym, że może on chronić przed rakiem prostaty i piersi. Faktycznie 80% mieszkańców Polski ma niedobory. Faktycznie według mnie powinno się suplementować. Ale zwykła uczciwość nakazuje wspomnieć o zagrożeniach ze strony autoimmunologicznego zapalenia tarczycy czy nadczynności – w jednym z badań wprowadzenie bardzo ostrożnego programu jodowania, 50 mcg dziennie sprawiło, że o liczba przypadków nadczynności tarczycy w regionie wzrosła o 50%. W efekcie mnóstwo osób zostało inwalidami. Jeszcze ciekawiej przedstawia się wynik badania wpływu suplementacji na ryzyko autoimmunologicznego zapalenia tarczycy – tutaj zachorowała niemal połowa pacjentów otrzymujących jod, co doprowadziło do chronicznej niedoczynności tarczycy wymagającej zastępczej terapii hormonalnej.

Zięba powołuje się na „eksperta”, który na pytanie dlaczego uważa, że wiele miligramów jodu dziennie jest zdrowe, skoro nigdy w historii gatunku ludzkiego nie mieliśmy takich dawek w pożywieniu, z pełną powagą odpowiedział, że owszem, mieliśmy w raju, zanim nas z niego wygnano parę tysięcy lat temu. Ot, taki to poziom „dyskursu naukowego”.

Każdy powinien sam podjąć decyzję o tym, czy warto ryzykować suplementację jodem, ale niedopuszczalne jest przedstawianie wyłącznie pozytywów, nie informując o zagrożeniach.

Co tam jeszcze było… ah, kwasy tłuszczowe. Długaśny wstęp zapełniony wzorami chemicznymi i opisem procesów metabolicznych w organizmie, według mnie totalnie niepotrzebny – to tak, jakby uczyć wzorów na napięcie w wale korbowym pracującego silnika na kursie prawa jazdy. Nie wiem, może to miało za zadanie wywrzeć efekt psychologiczny – „patrzcie jaki jestem mądry, więc przyjmijcie to co potem napiszę za pewnik” (odsyłam parę akapitów wyżej, do witaminy K2). A to „potem” jest kompletnie bezsensownym twierdzeniem, że do pełni zdrowia wystarczy olej rzepakowy. Bo nasze ciało ponoć sobie z niego zrobi co trzeba. I żadnego odnośnika do badań, które taką rewelację potwierdzą – a przed chwilą mieliśmy tych linków tysiące, podczas wyjaśniania zawiłości przemian delta desaturazy przy odczepianiu reszty metylowych.  Szkoda że nie ma odnośnika, bo to rewelacja zasługująca na Nobla.

Chyba nie ma sensu, abym wymieniał teraz wszystkie badania, w których suplementacja aktywną formą omega 6 poprawiła stan zdrowia. Było ich naprawdę mnóstwo. Przeciętny człowiek spożywa tych podstawowych omeg o wiele za dużo, a nawet to nie wystarczy, aby organizm chorego z kwasu LA wyprodukował odpowiednią ilość GLA. A to dlatego, że w czasie choroby konwersja LA do GLA jest bardzo mocno ograniczona, podobnie dzieje się przy niektórych niedoborach pokarmowych. Tacy ludzie – a jest ich bardzo wielu – nie poprawią swojego stanu zdrowia nawet całą butelką oleju rzepakowego dziennie, bo po prostu ich organizm nie jest w stanie go przerobić. Muszą brać formę „zaawansowaną”, obecną na przykład w oleju z wiesiołka. I to jest faktycznie działająca „ukryta terapia”. Szkoda, że nie opisana w książce.

Podobnie kwasy tłuszczowe z grupy omega 3. Tutaj być może, ale tylko być może faktycznie wystarczyłaby odpowiednia ilość „rzepakowych” omega 3 w diecie. Pod warunkiem, że dostarczałoby się ich od 1 roku życia, albo nawet wcześniej, przez matkę w ciąży. Zanudzę trochę czytelników, dokonując kilku obliczeń. U zdrowego człowieka około 6% ALA jest zamieniane w EPA. Olej rzepakowy zawiera około 10% ALA. Oznacza to, że aby nasze ciało wyprodukowało 2000 mg EPA, a taka ilość w próbach klinicznych leczyła depresję, należy przyjmować… niech ja przeliczę zera… tak, 1/3 litra dziennie.

Oczywiście terapie omegami w formie EPA są takimi „ukrytymi terapiami” dającymi bardzo dobre efekty w leczeniu różnych zaburzeń, zwłaszcza nerwic i depresji, bardzo fajnie by było, gdyby o tym w książce wspomniano. Zamiast tego dowiadujemy się, że wystarczy pić olej rzepakowy.

Podsumowanie…

Obiecałem, że wspomnę o pani Małgorzacie Rzeszutek – Desmond. Ona też promuje „ukryte terapie”. Tylko te jej faktycznie działają. Nie robi filmów na youtube, tylko jeździ na spotkania z lekarzami. Przypuszczam, że Zięba zostałby z takiego po prostu wyrzucony, gdyby wyliczono wszystkie błędy jakie popełnił, co naprawdę brzydko kontrastuje z głośnym oskarżaniem przez niego całej medycyny o „promowanie nieskutecznych terapii”. Opowieści Zięby robią wrażenie głównie na ludziach, którzy do szkoły mieli pod górkę i nie widzą tych wszystkich błędów. Małgorzacie zaś udaje się tych lekarzy przekonać do swoich racji. Uratowała w ten sposób życie tysiącom osób i faktycznie wprowadziła medycynę alternatywną do szpitali i gabinetów lekarskich. Skuteczną, działającą.

Dlaczego więc Zięba zdobył tak potężną popularność, a o Desmond nikt prawie nie wie? Przypuszczam, że ludzie po prostu lubią słyszeć miłe, proste rzeczy. Małgorzata mówi: „Musicie zmienić dietę, przestać objadać się tymi smacznymi, ale niezdrowymi pokarmami. Trzeba zacząć dbać o siebie, może nawet trochę ruchu.” To trudne, wymaga wysiłku. Od Zięby zaś słyszymy „Spoko, zjedz witaminę C, to wystarczy”. Nieprawdziwe, ale przyjemne.

Jaką pastylkę więc wybierzemy? Czerwoną, czy niebieską?