Analiza filmu Zięby „Jak uzupełniać kolagen”.

Zazwyczaj nie tracę czasu na czytanie książek czy oglądanie filmów ludzi, którzy określają się jako „mądrzejsi od naukowców”. Podawane przez nich rozwiązania są co prawda łatwiejsze w zrozumieniu i ciekawsze, niż nauka, ale jednocześnie prawie zawsze są stekiem bzdur. Nauka ma to do siebie, że jest trudną, długotrwałą pracą, wymagającą poświęcenia całych lat swojego życia, prawdziwe rzeczy rzadko kiedy są „szybkie, łatwe i przyjemne”. Są niestety popularne – łatwiej powiedzieć „szczepionki robią autyzm!„, niż poświęcić kilkanaście lat na studiowanie immunologii.

Dla tego filmu zrobiłem wyjątek, jako że link podesłała mi osoba którą znam na żywo, na dodatek to tylko niecałe 9 minut. Przyjrzyjmy się temu, co wygaduje Jerzy Zięba i porównajmy to z tym, jaka jest prawda.

Na początek pozwolę sobie na przykład – jak łatwo można wpaść w pułapkę szarlatanów, którzy machają ludziom przed oczyma wynikami badań. Szarlatan mówi „Wiemy, że jeśli samochód ma 4 koła, to pojedzie z prędkością 100 kilometrów na godzinę” – tu następują linki do badań, gdzie faktycznie, czarno na białym stoi: badali to, samochody jadą 100 na godzinę na 4 kołach. „Logiczne jest więc, że jak będzie miał osiem kół, to pojedzie 200 na godzinę! Mechanicy to ukrywają! U mnie na stronce można kupić dodatkowe kółka, to prawda, mam na to badania!” (i tu kolejny link do badania, w którym samochód z 4 kołami jedzie 100 na godzinę).

Dokładnie tak samo jest z suplementami. Organizm ludzki, jeśli ma odpowiednią ilość powiedzmy witaminy C, będzie syntetyzował kolagen. Jeśli witaminy C zabraknie, przestanie go syntetyzować. Czy to oznacza, że zwiększenie jej ilości dwukrotnie sprawi, że nagle będzie syntetyzował dwa razy więcej? Jest to dokładnie tak samo logiczne, jak myślenie, że doczepienie dodatkowych kółek do samochodu zwiększy jego szybkość. Niestety, taką właśnie „logiką” posługują się samozwańczy eksperci internetowi.

A teraz wróćmy do samego filmu. Robiłem w czasie jego trwania notatki, wybierając kluczowe zwroty, które stanowią niejako „oś” rozumowania.

Pierwsze twierdzenie:

Oficjalne zapotrzebowanie na witaminę C to 90 mg, ale to wystarczy zaledwie na to, by powstrzymać szkorbut, prawdziwe zapotrzebowanie jest o wiele większe.

I tu mamy pierwsze kłamstwo. Szkorbut zostaje powstrzymany dawką 6,5-10 mg na dobę, rekomendowane spożycie jest 9-14 razy wyższe. Czy jest wystarczające? Można się kłócić w nieskończoność, chodzi tu jedynie o pokazanie kłamstwa, albo może rażącej niewiedzy. Linki do badań można znaleźć chociażby w tym opracowaniu:

http://apps.who.int/iris/handle/10665/66962

Jedziemy dalej:

Zapotrzebowanie może być dużo większe, w zależności od sytuacji

Tutaj mamy ukryte przesłanie podprogowe – „musicie brać suplementy, ale nie wiemy, jak dużo”. Przyjrzyjmy się badaniu:

http://ebn.bmj.com/content/12/2/48.full

14 641 mężczyzn, średnia wieku 64 lata, dostawało przez przez średnio 8 lat witaminę C (500 mg) plus placebo, witaminę E (400 IU) plus placebo, mieszankę ich obydwu albo podwójne placebo. Sprawdzano, czy w jakikolwiek sposób wpłynie to na ryzyko śmieci z powodu choroby serca, wylewu albo po prostu czy przedłuży życie. Ani witamina C, ani E nie miały najmniejszego wpływu na długość życia, nie uratowały tez nikogo przed zawałem czy udarem.

Jest jeszcze metaanaliza:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4666862/

Tu z kolei okazało się, po badaniach pod kontrolą placebo na ponad 60 000 osobach, że witamina C nie ma żadnego wpływu na ryzyko raka.

„Nie wiemy, jakie jest zapotrzebowanie, ale na pewno dużo większe niż się zaleca, każdy powinien ją brać, a najlepiej to truskawki nią sypać zamiast nawoz.. zamiast cukrem” – to ja przepraszam, że tak zapytam, ale jakie to choroby pojawiają się, gdy nie kupi się od pana Zięby białego proszku? Skoro te niedobory mamy, to coś złego musi się z nami dziać, prawda? Rygorystyczne badania wykazały, że nie owe mityczne niedobory nie powodują raka, miażdżycy, nie skracają w żaden sposób życia, nie powodują osteoporozy, nie zwiększają ryzyka zachorowania na grypę czy przeziębienie. To co one w końcu robią? Co mi się stanie, jak nie dam Ziębie pieniędzy za biały proszek?

Po zabiegu operacyjnym poziom witaminy C spada do zera, pacjent jest na granicy szkorbutu

No niestety, panie Zięba, sprawdzono to dawno temu i nie jest to prawda. P zabiegach operacyjnych poziom witaminy C faktycznie spada, ale nie zmniejsza się jej bufor – czyli organizm w dalszym ciągu ma bardzo duże zapasy, zaś spadek poziomu we krwi jest wynikiem zmiany proporcji białych krwinek:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/3767294

Są głosy, by witaminę C podawać, jako że może ona pomagać zwalczać stres oksydacyjny, ale żeby twierdzić, że pacjent jest na granicy szkorbutu? Litości. Takie coś może mieć miejsce w skrajnych przypadkach, gdy pacjent jest krytycznie chory, z ciężką infekcją pooperacyjną bądź z urazem wielonarządowym.

Przy zatruciu grzybami zapotrzebowanie na witaminę C drastycznie rośnie.

Nie. Faktycznie stosuje się ją w megadawkach dożylnie przy zatruciu muchomorem sromotnikowym, ale chodzi tu o zalanie organizmu wszystkim, co może w jakikolwiek sposób pomóc. Wlewa się litry substancji która konkuruje z trucizną o dostęp do enzymów, przez co zapycha się szlak metaboliczny i trucizna nie dociera tam gdzie powinna, wlewa się substancję w ogóle wyłączającą ten enzym, a także wszystko, co tylko może w jakikolwiek sposób zmniejszyć uszkodzenia. Witamina C gra tutaj swoją rolę, ale jest ona niewielka. Nie chodzi o to, że „nagle wzrosło zapotrzebowanie”, bo nie wzrosło. Walczy się o to, by przeżyło chociaż trochę komórek wątroby, a jeśli jest nawet cień szansy, że gigadawki witaminy C połączą się z wolnymi rodnikami zanim te zniszczą mitochondria komórki wątrobowej, próbuje się.

Posypywałbym jedzenie witaminą C

Oho, już wiemy, która korporacja farmaceutyczna wspiera Ziębę – dentyści! Szkliwo rozpuszcza się gdy pH spadnie poniżej 5,5, zaś witamina C ma pH 2,3. Pod tym linkiem można pooglądać zęby pana, który przez kilka lat przegryzał suplementy z witaminą C, czyli jego zęby miały z nią bezpośredni kontakt:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC4137695/

Kolagen powinniśmy mieć z pożywienia

Nie, nie powinniśmy. To nie jest, tak, że żeby mieć zdrowy kolagen, trzeba jeść kolagen. Żeby mieć sprawne palce nie jemy palców, dla zdrowych włosów nie jemy włosów, nie gryziemy zębów żeby mieć zdrowe zęby. Kolagen faktycznie jest ważny i jego struktury w organizmie to coś, o co powinno się dbać, ale cały „trick” polega nie na tym, żeby go „jeść”, ale by pozwolić organizmowi na optymalną budowę.

I tu jest ten problem, o którym pisałem. Nauka jest trudna, spiski są proste. Spiskowiec powie „jedzcie kolagen” – i wszyscy zadowoleni, bo mają proste rozwiązanie problemu. Naukowiec zacznie wymieniać wszystkie warunki, które muszą być spełnione, by ten kolagen był prawidłowo budowany. Niestety, połowie listy przeciętny zjadacz chleba przestanie słuchać. Po co, co ten jajogłowy może wiedzieć, tu mi taki pan w internecie powiedział że wystarczy zjeść kurzą nogę.

No niestety, jak to mówią: mnie oszukasz, przyjaciela oszukasz, mamusię oszukasz ale życia nie oszukasz. Można zjeść wszystkie kurze nogi na świecie, a nasza struktura ani odrobinę się nie poprawi, bo organizm nie będzie mógł ich wykorzystać.

No ale przejdźmy do sedna:

Kolagen trzeba uzupełniać.

Właśnie. Trzeba czy nie? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, a skoro nie ma, jakim prawem rzuca się takie twierdzenia? Wszystko sprowadza się do pytania, czy mamy w diecie odpowiednią ilość glicyny, proliny i hydroksyproliny. Są to aminokwasy, z których organizm bez problemu zbuduje włókna kolagenowe, o ile ich potrzebuje. Ale czy ktokolwiek może mieć tego niedobory? Chyba tylko osoby z ciężką anoreksją. Są jeszcze przypadki schorzeń, w których produkcja w organizmie jest upośledzona. Wtedy „zalanie” go nadmiarem może mieć pozytywny efekt.

Nasz organizm bez przerwy buduje kolagen. Nie ma z tym żadnych problemów, od urodzenia jak widać wytworzyło praktycznie cały, z jakiego się składamy. Nic nie trzeba było uzupełnić, są ludzie którzy od urodzenia nie zjedli kawałka mięsa, czyli nigdy nie mieli kontaktu z kolagenem z zewnątrz, a ich ciała wytworzyły wszystko tak, jak trzeba.

To jest bardzo proste. Zjadamy dowolny pokarm, który zawiera białko. Prawie na pewno będzie się w nim znajdować prolina i glicyna, a nawet jeśli jakimś cudem ich nie będzie, organizm potrafi je syntetyzować z innych. Następnie są one wbudowywane we włókna kolagenowe, razem z innymi aminokwasami. I to wszystko, cała tajemnica.

Innym problemem są specyficzne choroby, w których synteza włókien z proliny i glicyny nie idzie jak trzeba. Wtedy być może warto przyjmować je w postaci peptydów. Sprawia to, że organizm nieco łatwiej dostarczy je na miejsce, bo pomija się jeden z kilkunastu etapów budowy. Możliwe nawet, że uda się go „oszukać” i wymusić nadprodukcję, co może mieć pozytywne efekty, ale może też mieć nieprzyjemne. Tego nie wiemy, bo po prostu tego nie badaliśmy. Rzucanie twierdzeń „trzeba uzupełniać” jest mocno na wyrost, bo równie dobrze może się okazać, że kolagen dostarczany z zewnątrz zaburza naturalny proces jego tworzenia przez nasze ciało i po kilku latach od suplementacji będziemy mieli problemy.

Warto tu zaznaczyć, że nadmiar kolagenu w diecie (ponad 20 gramów dziennie) bardzo szybko doprowadzi do nieprzyjemnych objawów. Jest on białkiem „niepełnym”, nie zawiera wszystkich niezbędnych do życia aminokwasów, przez co prowadzi do niedoboru tych brakujących, zostają one wyparte przez nadmiar pozostałych. Między innymi zostanie zablokowane przyswajanie tryptofanu przez mózg, a także przyswajanie tryptofanu w diecie, co skończy się w najlepszym wypadku ciężką depresją, ale były przypadki śmiertelnych powikłań. Reklamując ludziom suplementację, warto wspomnieć o takim „drobnym” szczególe jak to, że nadmiar zabija. No, chyba że się o tym nie wie…

Wywar z kurzych łapek to najlepszy kolagen

Niezupełnie, najlepszym kolagenem jest rybi, jego spożycie najmocniej i najrówniej podniosło stężenie peptydów, przy czym nie ma to większego znaczenia, innych można po prostu jeść więcej:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/17253720

Jak się zresztą okazuje, najzwyklejsza w świecie żelatyna całkiem dobrze się przyswaja, w formie peptydów:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25410396

Co o suplementacji mówią badania?

Grupa sportowców otrzymywała go przez 24 tygodnie, czyli prawie przez pół roku:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/18416885

Jak na pół roku codziennego picia 10 gramów kolagenu o znacznie zwiększonej przyswajalności, efekty nie są oszałamiające. Owszem, była poprawa parametrów związanych z bólem, ale niewielka, a u niektórych osób było nawet pogorszenie. Mowa tu o młodych sportowcach, u których zarówno wykorzystanie dietetycznego kolagenu, jak i zapotrzebowanie na niego jest o wiele większe, niż u przeciętnej osoby, więc w tej grupie suplementy siłą rzeczy musiały dać znacznie lepsze efekty.

W tym badaniu również okazało się, że lekko poprawiły się parametry związane z bólem stawów, po półrocznej suplementacji:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/19212858

Badania sugerują również poprawę uelastycznienia i jędrności skóry, nikomu oczywiście nie cofną się od tego zmarszczki, ale efekt optyczny może być widoczny.

Są oczywiście sytuacje specyficzne: zranienia, oparzenia, złamania kości, wtedy organizm potrzebuje syntetyzować o wiele więcej kolagenu i wtedy jego suplementacja może dawać dobre rezultaty.

Reasumując, wygląda na to, że suplementacja kolagenu przynosi bardzo niewielką poprawę. W praktyce, aby uzyskać zadowalające efekty, trzeba brać go nawet przez kilka lat. Nie wiadomo, czy nie powoduje skutków ubocznych. Dotychczas przeprowadzone badania sugerują, że raczej warto go brać, ale nie należy spodziewać się cudów

Jest tu jedno drobne „ale”. Kolagen (czy w ogóle żelatyna) zawiera glicynę. Jest ona aminokwasem, który bardzo mocno ułatwiał w badaniach zasypianie i poprawiał jakość snu, na dodatek był w nich stosowany w niemal identycznych dawkach, jakie otrzymywali pacjenci w suplementach kolagenu. To mogło wypaczyć wyniki. Osoby, które lepiej śpią, mają znacznie lepszą regenerację. Możliwe, że identyczne wyniki jak suplementacja dałoby po prostu zwiększenie komfortu snu, że żelatyna jako taka w żaden sposób nie wpłynęła na zdrowie pacjentów, a pomogło im to, że lepiej po niej spali.

No dobra, a teraz coś, co nie pojawiło się w programie, a co przez połączenie  tematu wykładu, tytułu filmu i rzuconą uwagę dla każdego stało się „oczywiste”: co z witaminą C? Czy jej suplementacja w jakikolwiek sposób wpłynie na kolagen? Widzę, że Zięba bardzo duży nacisk kładzie na ten proszek, co prawda już w setkach badań udowodniono, że on nie działa – podawali go dożylnie chorym na raka bez żadnego efektu (tak, sprawdzono to, naprawdę), podawali przez całe lata ludziom pod kontrolą placebo, by sprawdzić, czy chroni przed ryzykiem powstania nowotworu, czy pomaga zapobiegać zawałowi serca – nic, zero. To po prostu bezwartościowy proszek. Ale może pomaga na kolagen? Przyjrzymy się:

Nie ma tu żadnych dostępnych badań, ale można pójść naokoło. Wiemy, że kolagen poprawia stan kości: przyspiesza regenerację po złamaniu, zapobiega w jakimś (niewielkim) stopniu osteoporozie. Gdyby witamina C faktycznie wspomagała syntezę kolagenu, jej podanie powinno przy złamaniach czy przy osteoporozie zadziałać tak, jak podanie tegoż kolagenu. Jeśli suplementacja nic nie da, będzie ona jak dodatkowe cztery koła doczepione do samochodu.

No cóż… nie miała ona żadnego wpływu na gęstość kości:

klik!

Nie miała też żadnego na regenerację po złamaniu:

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25187584

Wnioski są odrobinę na wyrost, bo badania, w których kolagen opóźniał proces osteoporozy oraz ułatwiał zdrowienie po złamaniu przeprowadzono na zwierzętach, ale nic lepszego nie mamy. Zresztą, nawet jeśli te badania na zwierzętach nie przekładają się na ludzi, brak efektu witaminy C musi oznaczać jedną z dwóch rzeczy: albo nie wpływa ona na kolagen u człowieka, albo też kolagen nie wpływa na kości. Pośrednio też udowadnia, że przy złamaniach nie będzie zwiększonego zapotrzebowania na tyle wysokiego, by wywołać niedobór.

Na koniec coś, co mnie rozłożyło na łopatki: parówki to zdrowa żywność, bo bez chemii. Nie to co te wszystkie inne rzeczy, które mają te różne dziwne barwniki i konserwanty, na przykład E 300 (radzę wpisać w google, to bardzo niebezpieczna chemia!). Parówki to samo zdrowie jest. Taaaa, ja wiem, że ludziom to smakuje, że ludzie CHCĄ to słyszeć, że będą podążali za kimś, kto im będzie takie rzeczy mówił (dlatego Mercola mówił ludziom, że rzucanie palenia jest niezdrowe, często też słyszy się o nowym odkryciu cudownych właściwości piwa czy wina). Słyszałem, że Zięba poleca ludziom dietę, która w badaniach klinicznych po pół roku zapchała ludziom tętnice, wrzucając ich w stan przedzawałowy, w innych – kilka tysięcy (!) razy zwiększyła ryzyko kamieni nerkowych. I wmawia, że to najzdrowszy sposób odżywiania.

Jak ktoś tak mocno odkleił się od rzeczywistości, może faktycznie uwierzyć w to, że parówka jest „naturalna” i „zdrowa”. W praktyce jest to „jedzenie” najbardziej nafaszerowane chemią ze wszystkiego, co tylko znajduje się na półkach sklepowych, z reguły z najgorszych gatunków mięsa zwierząt, które były karmione najmniej wartościowym pokarmem, na dodatek pływa w tłuszczu nasyconym. Tak, wiem, są tacy którzy uważają, że „obalono mit” tłuszczu nasyconego. Ilość naukowców, którzy się z tym zgadzają jest mniej więcej zbliżona do odsetka zgadzającego się z tym, że Ziemia została stworzona parę tysięcy lat temu, a kości dinozaurów podrzucono, by testować naszą wiarę. A tu można na obrazkach pooglądać, jak wyglądały tętnice małp, które dostały do jedzenia tłuszcz nasycony:

http://atvb.ahajournals.org/content/15/12/2101.long

Podsumowując – straciłem 9 minut życia na słuchanie bredni, a potem parę godzin na pisanie o tych bredniach.