Medycyna alternatywna a rak

Skoro udało mi się poprzednim wpisem obrazić „alternatywnych”, pora na „racjonalistów” – nie ma to jak usiąść sobie okrakiem na barykadzie.

Najpierw historia z życia wzięta. Niedawno zadzwoniła do mnie szefowa, cała w skowronkach. Teść żyje. A miał nie żyć. Lekarze dawali mu parę miesięcy, rak pęcherza był już tak zaawansowany, że pozostała jedynie medycyna paliatywna. Zdecydowała się na tę wstrętną, kłamliwą terapię alternatywną, opisaną na https://nowotwory.naturalneleczenie.com.pl/ Efekt – w ciągu kilku miesięcy guzy zanikły niemal całkowicie, chory powrócił do normalnego funkcjonowania.

Nie zawsze jest tak wesoło. Na forum zgłosiła się kiedyś kobieta z zaawansowanym rakiem nosogardła, gdzieś tam jeszcze jest jej wpis. Zasugerowałem jej zbliżoną formę darmowej terapii, powołując się na badania naukowe i całą resztę tych skomplikowanych terminów. Stwierdziła jednak, że woli uwierzyć pewnemu polecanemu przez koleżanki szarlatanie, który za grube pieniądze sprzedaje super ekstra suplementy. Jeszcze przed śmiercią zdążyła się zaangażować w ruch antyszczepionkowców.

Dwie historie, w jednej z nich ktoś ufa alternatywie i przeżywa, chociaż wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że powinien pożegnać się z rodziną i czekać na koniec. W drugim scenariuszu zaufanie metodom alternatywnym okazało się szybką drogą na cmentarz. I tu jest największy problem: metody „alternatywne” to tak naprawdę misz-masz wszystkich możliwych rzeczy, które aktualnie nie znalazły się w kanonie medycyny oficjalnej. W zasadzie wszystko to, co teraz działa i jest uznawane, kiedyś było „alternatywą” – oczywistym więc jest, że twierdzenie „medycyna naturalna na pewno nie działa” jest nie tylko nieprawdziwe, ale wręcz głupie. Równie głupie jak „wszystkie metody inne niż oficjalne są skuteczne”.

Pora więc przyjrzeć się tym terapiom „alternatywnym” – i ocenić, w jakim stopniu są one sprzeczne z nauką, a w jakim – z interesem koncernów farmaceutycznych.

Na początek jednak słowo o tym, czym jest „nauka”. Bardzo często różni „eksperci” podają link do jakiegoś artykułu na wiki, jako dowodu na to że coś jest „potwierdzone naukowo”. To nie tak. Wiki jest najczęściej zbiorem opinii. Nawet jeśli 10 000 lekarzy i naukowców powie, że coś nie działa, dalej nie będzie to dowodem, a jedynie opinią 10 000 osób. Oceniając, należy wziąć pod uwagę cały zgromadzony „materiał dowodowy”, a odrzucić wszelkie wypowiedzi „autorytetów”. To właśnie postaram się zrobić w tym wpisie.

Coś, co wzbudza największe emocje – terapia Gersona.

Tak, ona działa. I każdy, kto twierdzi że jest inaczej, może zacząć się podpisywać „ignorant”, gdyż wypowiada się w tematach o których nie ma najmniejszego pojęcia. To, że Gerson działa, nie ulega wątpliwości. Natomiast otwartym jest pytanie – na ile skutecznie? W końcu przedłużenie życia co setnej osobie o 1 tydzień też jest jakąś „skutecznością”. Jeśli ktoś chciałby się sprzeciwić tej definicji, to właśnie podpisał się pod twierdzeniem „żadna terapia oferowana przez medycynę nie działa” – gdyż wszystko, co oferuje nam lekarz w chorobach nowotworowych, jest jedynie zwiększaniem szans. Czasem o ułamek procenta, czasem o prawdopodobieństwo graniczące z pewnością.

Najpierw zanalizujmy dostępny „materiał dowodowy”. I tu można zaobserwować zjawisko, które rozbraja mnie za każdym razem gdy je widzę. Ci sami „racjonaliści” którzy wcześniej godzinami rozprawiali o tym, że „anegdotek” w żadnym wypadku nie można uważać za dowody, że ktoś kto powołuje się na tego typu dowód jest zwykłym idiotą, gdy tylko usłyszą o terapii Gersona – rzucają „dowody” w postaci badań będących zbiorem „anegdotek”.

Sama metoda została przetestowana w jednym tylko badaniu – i efekty były dość porażające, przy niektórych stadiach czerniaka przeżywalność pacjentów była sześciokrotnie wyższa, niż przy standardowym leczeniu. Co prawda badanie zostało dość ostro skrytykowane z powodu nieścisłości, ale nawet zakładając bardzo złą wolę i chęć oszustwa naukowców, którzy je prowadzili, a nie – co jest dużo bardziej prawdopodobne – brak funduszy na np dotarcie do pacjentów którzy wyjechali do Europy, efekt był większy, niż oferowany przez chemioterapię. I to tyle, jeśli chodzi o naukę. Nie istnieje nic, co można położyć na drugiej szali. Oczywiście jedno badanie to zbyt mało, ale z czysto naukowego punktu widzenia powinno się mówić „uwzględniając dotychczas przeprowadzone badania, terapia Gersona raczej działa niż nie działa”.

I naprawdę nie ma się czemu dziwić, przyglądając się składowym tej metody. Przede wszystkim, jest to dieta niemal wegańska, niskotłuszczowa – a rygorystycznie przeprowadzone badanie wraz z jego rozwinięciem jasno pokazały, że taki sposób odżywiania ma potężny wpływ spowalniający przebieg choroby, a w niektórych wypadkach nawet ją cofający. Oczywiście cała ta „mityczna osłonka” sprzedawana w klinice Gersona w Meksyku jest zwykłą ściemą, identyczny efekt można uzyskać jedząc jabłka z Biedronki, wszystkie te wyciskarki i cała reszta jest prawdopodobnie kompletnie niepotrzebna. Można to porównać do terapii Cthulhu dla chorego na zapalenie płuc – złożenie ofiary z dziewicy, przemalowanie 9 rudych kotów na czarno i podanie penicyliny. Gość wyzdrowieje, terapia Cthulhu działa. Tyle, że można to zrobić dużo prościej.

Wyśmiewane zalewanie organizmu potasem okazuje się mieć poważne uzasadnienie naukowe, o czym świadczą chociażby te dwa opracowania (klik i klik). To oczywiście jedynie teoria, ale daleko jej do szamanizmu, zgromadzony materiał dowody bardzo poważnie przechyla szalę na jej korzyść.

Badań wykazujący pozytywny związek witaminy D3 (czy też opalania się) oraz jodu na niektóre nowotwory jest tak wiele, że chyba nie ma nawet sensu ich tu przywoływać.

Podsumowując – terapia Gersona zadziała w jakimś stopniu, ale po co się męczyć, skoro dokładnie tak samo zadziała zwykła zmiana diety na niskotłuszczową wegańską?

To jednak, co uratowało życie teściowi szefowej to sole kwasu dichlorooctowego. Wiąże się z nimi ciekawa historia – grupa naukowców postanowiła sprawdzić, co się stanie gdy podda się ocenie metody naukowej hipotezę Warburga. Według niego rak ma szansę rozwijać się jedynie wtedy, gdy zanikają funkcje mitochondriów, a tym samym zmienia sposób odżywiania komórki. Przedstawił ją w roku 1924, została wyśmiana, a on uciszony. Ale jako że znamy leki, które wymuszają aktywację mitochondriów, ludzie ci sprawdzili co się stanie, gdy poda się je zwierzętom chorym na raka.

Wynik badania był szokujący – zwierzęta wyzdrowiały. Dla myszy był to cudowny lek na raka o niespotykanej skuteczności, nie mający praktycznie żadnych skutków ubocznych. Podobne efekty dały testy na ludzkich hodowlach tkankowych. I tu zaczyna się najciekawsza część – soli kwasu dichlorooctowego nie można opatentować, co gorsza, jest on śmiesznie tani i prosty w produkcji. Co za tym idzie, znalezienie sponsora prób klinicznych z udziałem ludzi graniczyło z cudem. W końcu protesty chorych i ich rodzin odniosły skutek, substancja jest obecnie badana, ale w dalszym ciągu są to próby na bardzo nielicznej grupie pacjentów, mocno niedofinansowane. W internecie roi się od opisów całkowitego wyleczenia ludzi z terminalnym stadium nowotworu po tym, jak zastosowali sole kwasu dichlorooctowego, dostęp nie stanowi dużego problemu, gdyż jest to zwykły surowiec chemiczny. Są też opisy potwierdzonych przypadków w prasie medycznej. Jest duża szansa, że stoimy o krok od odkrycia skutecznego, taniego i bezpiecznego leku na raka. I ignorujemy to, gdyż jest on zbyt tani.

Tego typu historii jest znacznie więcej, dla przykładu chore na raka myszy, które dostały sodę oczyszczoną żyły nawet kilka razy dłużej. Nie ma się tu jednak co rozwodzić, wszystko jest dokładniej opisane na stronce internetowej wymienionej na początku wpisu.

Podsumowując – skuteczne, alternatywne metody istnieją, ale otwarte pozostaje pytanie o zasięg tej skuteczności. Nie jest oczywiście powiedziane, że są one lepsze od tych oficjalnych, ale też nie można powiedzieć, że są gorsze – w dużej części przypadków to wielka niewiadoma, gdyż najzwyczajniej w świecie nie zostają do końca przebadane.

A największym zagrożeniem dla chorych jest to, że znakomita większość z nich jednak nie działa. Ludzie nie sięgają po rzeczy, które mają uzasadnienie naukowe – słabe bo słabe, ale jednak. Zamiast tego jedzą jakieś pestki z moreli, przypalają się cieciorką, albo – co jest już najgorsze, z uwagi na działanie dokładnie odwrotne od zamierzonego – piją wodę utlenioną.

Comments

comments