Homo Deus i antypsychiatria

Niedawno wpadła mi w ręce absolutnie genialna książka – „Homo Deus. Krótka historia jutra”. Lektura dość trudna, ale polecam. Autor rozpisuje się w niej o hipotetycznej przyszłości rasy ludzkiej, dodając całkiem ciekawe filozoficzne perspektywy spojrzenia z zupełnie innej perspektywy na znane wszystkim zjawiska.

To nie miejsce na dysputy filozoficzne, ale moją uwagę przykuł jeden fragment. Podczas rozważań nad tym, że ludzkość będzie dążyć do szczęścia, autor zwraca uwagę na między innymi dwie rzeczy. Jedna to fakt, że im więcej mamy tego hipotetycznego szczęścia, tym bardziej jesteśmy tak naprawdę nieszczęśliwi, vide wysoki odsetek samobójstw w krajach skandynawskich czy w Japonii. Druga, to rozwiązanie jakim jest dążenie do zmiany naszego odczuwania szczęścia, przez różnego rodzaju manipulacje.

Ten blog jest w dużej mierze poświęcony tego typu interwencjom, poprzez różnego rodzaju suplementy diety. W końcu leczenie suplementami depresji to nic innego, jak „hackowanie” systemu naszego mózgu, wymiana uszkodzonych elementów na sprawne.

Opisuje on eksperyment, w którym szczury zostają wrzucone do akwarium z którego nie ma wyjścia, muszą pływać aż utoną. Pływają – powiedzmy – 15 minut. Ale jeśli wyciągniemy szczura w 14 minucie, wysuszymy go, nakarmimy, a na drugi dzień znowu wrzucimy, będzie pływał już 16 minut. Nadzieja, którą poczuł, da mu siłę do dalszych prób.

(uwaga – w internecie krążą mity, jakoby te szczury pływały potem po kilka dni, to jest zwykły fakenews, co więcej, we współczesnych badaniach szczurów się nie topi tylko sprawdza, jak długo będą próbowały się aktywnie wydostać, zamiast tylko utrzymać na powierzchni)

Naukowcy podają szczurom różnego rodzaju specyfiki, w momencie gdy trafią na taki, po którym szczur pływa tak długo, jak ten, który otrzymał „nadzieję”, będą mieli cudowny lek, potrafiący zlikwidować depresję.

Co mnie uderzyło – przecież oni MAJĄ TEN LEK. Odkryli go w momencie, gdy wyciągnęli szczura i sprawili, że pływał potem dłużej. Ten lek to bodziec nadziei, sprawienie, że szczur poczuje efekty swojej „pracy”.

Również przy fragmencie dotyczącym odsetka samobójstw w krajach, w których jest najwyższy standard życia, można się przez chwilę zastanowić. Autor szczegółowo wszystko opisuje. Ludzkie szczęście to nie jest coś stałego, nie stanę się szczęśliwy, jeśli będę miał 1000 zł. Owszem, zdobycie 1000 zł uczyni mnie szczęśliwszym, ale na chwilę. Potem będę chciał mieć 5000 zł. A potem 50 000. Bo miarą sukcesu, który daje nam zadowolenie nie jest jakaś określona suma pieniędzy, ale wrażenie postępu, tego, że mamy coraz więcej. To samo dotyczy wszelkich innych sfer życia, jesteśmy znani w grupie 100 osób? Czemu nie w 1000? Może 10 000? Ale za chwilę i te 10 000 przestaje sprawiać radość.

W najbogatszych krajach poprzeczka szczęścia jest postawiona bardzo wysoko, trzeba naprawdę mocno się wysilić, żeby być lepszym od innych. Nie ma też praktycznie żadnych poważnych problemów, których przezwyciężenie da poczucie chwilowego sukcesu. Nie ma źródeł „szczęścia”.

Wracamy do tytułowej antypsychiatrii. W dużym uproszczeniu, to ruch wedle którego współczesna psychiatria to szarlataneria, która stosuje te metody, na których po pierwsze można zarobić, po drugie psychiatrzy mogą połechtać swoje ego władzą nad pacjentem.

Jednym z postulatów jest wprowadzenie zmiany w środowisku, w którym przebywa pacjent, bo to środowisko w dużej mierze generuje chorobę. I to idealnie zazębia się z tymi dwiema rzeczami, które zwróciły moją uwagę w książce.

Dostarczenie człowiekowi przeświadczenia, że jego decyzje realnie wpływają na jego życie może być najsilniejszym antydepresantem. Tutaj trzeba oczywiście przeprowadzić badania, które pozwolą ocenić na ile korzystne efekty dałaby taka terapia. Ale nie przeprowadza się ich i pewnie nie przeprowadzi, bo takiej rady nie można pacjentowi sprzedać. Można mu sprzedać mózgotrzepy, można tysiące godzin „terapii”, ale nie schemat działania.

Nieco trudniejsze jest zagadnienie „przeładowania sukcesem”, ale myślę, że może się zazębić z tym pierwszym. Dawno temu wpadłem na pomysł, którego do tej pory nie udało mi się zrealizować, ale ciągle gdzieś go tam mam z tyłu głowy. Rzucić wszystko i wyjechać gdzieś do lasu, albo w góry, na cały miesiąc. Bez tych wszystkich rzeczy, które stosujemy każdego dnia, by podbić sobie poziom dopaminy, bez followersów na instagramie, bez czytania postów na forach, bez gier komputerowych, polityki w telewizorze czy kto tam jakie tricki stosuje, by podbić sobie samopoczucie, by poczuć się ważniejszym.

Postawić sobie jasne, krótkie cele, które będzie się na bieżąco realizować. Wykopać rów wokół jakiegoś miejsca. Postawić w tym miejscu szałas. Zebrać zapas jagód. Uprać brudne gacie w rzece. Coś mi mówi, że po kilku tygodniach takiej „szkoły życia” duża część problemów depresyjnych może minąć jak ręką odjął, bo dużą część z nich bierze z tego, że jesteśmy na „szczycie” naszych możliwości i nie widzimy perspektywy jakiejkolwiek zmiany, osiągnięcia czegoś więcej.

Kilka tygodni w dziczy może zresetować system nagrody – kary, poczujemy, że to, co robimy, zmienia nasz świat, że nasze działania naprawdę mocno i pozytywnie wpływają na przebieg naszego życia.

To tylko moje dywagacje i nie wiadomo, na ile one są prawdziwe. Dopiero badania mogłyby cokolwiek tutaj udowodnić, ale nikt tego nie zbada, z oczywistych powodów.

Cofnijmy się jeszcze do credo antypsychiatrii, o sprzedaży nie działających tabletek i namawianiu do korzystania z nie działających terapii.

https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/18199864/

W dużym skrócie: powyższe badanie wykazało, że tabletki faktycznie nie działają, albo działają tak słabo, że nie powinny być w ogóle przepisywane. Efekt uzyskano w banalny sposób, zasponsorowano bardzo wiele badań, ale opublikowano tylko te, w których uzyskano najlepsze możliwe rezultaty. Jak w badaniu wychodziło, że tabletki nie pomagają, albo wręcz szkodzą, nie trafiało do publikacji. 94% opublikowanych badań dało pozytywny wynik, ale jeśli uwzględnić wszystkie, łącznie z nie opublikowanymi, to pozytywny miało już tylko 51% z nich. Czyli tyle, ile uzyskamy rzucając monetą. Albo podając pacjentom wodę z kranu.

A co z psychoterapią? I tutaj mamy niespodziankę.

Z terapiami jest ten problem, że składają się z wielu czynników, które mogą przyczynić się do poprawy stanu zdrowia pacjenta. Po pierwsze, musi on wyjść z domu, ma więc trochę ruchu. Po drugie, ma z kim pogadać, komu się wyżalić. Innymi słowy, oprócz samej terapii, mamy też element, dosłownie: „wyjdź z domu, idź do ludzi”.

Według wszelkiego rodzaju pseudonaukowych stronek i memów, ten element nie ma prawa działać, zadziała dopiero terapia. A jak jest w rzeczywistości?

https://www.researchgate.net/publication/9005111_Establishing_Specificity_in_Psychotherapy_A_Meta-Analysis_of_Structural_Equivalence_of_Placebo_Controls

Ktoś pokusił się o przeprowadzenie prób klinicznych, w których zastosowano wszystkie elementy terapii, mogące mieć wpływ na poprawę samopoczucia pacjenta, za wyjątkiem samej terapii. Czyli pacjent też musiał wyjść z domu, też mógł sobie pogadać o swoich problemach, spotkania trwały tyle samo czasu, gadano sobie na te same tematy, robiono wszystko tak samo, tylko… nie prowadzono żadnej terapii.

Efekt? Terapia miała ZEROWY wpływ na szansę wyzdrowienia pacjenta. Działały wyłącznie te wszystkie dodatkowe elementy, które jej towarzyszą.

To chyba tyle. Wracam do lektury jednej z najciekawszych książek, jakie ostatnio zdarzyło mi się mieć w ręku. Jeśli ktoś ma nieco więcej czasu, polecam lekturę „Życie na Ziemi” Attenborougha i dopiero potem „Homo Deus”, naprawdę ładnie się zazębiają. Nie jestem pewien, jak wydano „Życie” w Polsce, chodzi o część opisującą całą ewolucję, od aminokwasów po komunikację naczelnych.